Nie wytrzymałam wczoraj wieczorem. Siedziałam z podręcznikami, kiwałam nóżką w takt muzyki i coś mnie naszło. Coś na szybko... Co by tu...
Oczywiście, że omlet. Omlet, który zazwyczaj jem tylko na śniadanie, kojarzy mi się z zasłoniętymi wciąż żaluzjami. Ułożony pod plecami stos poduszek morze kołdry... Gdzieś na biurku paruje kawa, a na kolanach talerz.
Omlet inaczej:
Dwa jajka, roztrzepać w miseczce
Sypnąć dwie czubate łychy mąki,
sypnąć 5 łyżeczek cukru,
mieszam to wszystko trzepaczką
i na niedużą patelnie podgrzaną i natłuszczoną wylewam...
Trzeba uważać, żeby się przypalił, bo wrażliwy jest biedaczek, po 4 minutach na drugi boczek :)
Jest uroczo puchaty i mięciutki. Smakuje jak biszkopt. Zazwyczaj jem z konfiturą malinową bo nie jest zbyt słodka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz